Ekonomia nie powie nam, ile konkretnie powinien zarabiać nauczyciel. Powie nam za to z całą pewnością, że obecnie nie zarabia tyle, ile powinien.
Edukacja w Polsce nie jest darmowa. Gdyby tak było, nauczyciele nie dostawaliby pensji wcale. Szkoła jest płatna, tyle że opłacana jest w inny, niż zwyczajny, sposób. Opłacana jest przez państwo. Państwo jednak nie ma maszynki do produkowania pieniędzy. Szkoła opłacana jest więc z pieniędzy rodziców, tyle że nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem podatków. Jakie to ma konsekwencje dla nauczycieli? Czy mogliby zarabiać więcej?
Noblista w dziedzinie ekonomii, śp. Milton Friedman, wskazał, że są cztery sposoby wydawania pieniędzy.
Pierwszy: wydajemy swoje pieniądze na siebie samych. Dbamy wtedy, żeby wydać je możliwie oszczędnie – w końcu to nasze pieniądze. Wydajemy je też celowo. Potrzeby też są przecież nasze, więc dobrze je znamy.
Drugi sposób: wydajemy swoje pieniądze, na kogoś innego. Np. kupując komuś prezent. Staramy się wydać te pieniadze, własne przecież, dobrze. Staramy się też kupić jak najlepszy prezent, bo zależy nam na obdarowywanym. Niestety – nigdy nie znamy czyichś potrzeb tak dobrze, jak swoich. Stąd i nasze prezenty często nie są trafione. Każdy z nas chyba dostał kiedyś prezent, który niespecjalnie nam odpowiadał. Docenia się wtedy intencje – niestety skazane na porażkę z powodu praw ekonomii właśnie. Dlatego tradycyjnie w sytuacjach istotnych ekonomicznie daje się w prezencie po prostu gotówkę – np. parze młodej na weselu. Ta wyda pieniądze w najlepszy z możliwych sposobów: własne w końcu, na własne potrzeby.
Trzeci sposób: wydajemy cudze pieniądze, za to na własne potrzeby. Wydajemy rozrzutnie, ale przynajmniej celowo. Bo własne potrzeby znamy.
Zupełnie rozrzutnie i niecelowo wydaje się cudze pieniądze na kogoś innego. To najgorszy sposób wydawania pieniędzy. Kto wydaje pieniądze tym najbardziej nieracjonalnym sposobem? Państwo, wydając pieniądze rodziców na potrzeby ich dzieci.
Pieniądze przeznaczone dla nauczycieli są więc marnotrawione – nawet jeśli rozporządza nimi pełen dobrych intencji urzędnik. Od samego początku skazany jest bowiem na porażkę. Więcej – za ten ogromny, nikomu niepotrzebny trud dostaje wynagrodzenie. Skąd wynagrodzenie? Znów z tych pieniędzy, które należą się nauczycielowi. Ten bowiem zrobił coś pożytecznego…
Krótko mówiąc: strumień pieniędzy zamiast trafić z kieszeni rodziców, prosto do kieszeni nauczyciela, płynie przez kolejne szczeble administracji państwowej do Warszawy i stamtąd z powrotem do szkoły. Nic nie byłoby w tym złego, gdyby po drodze ze strumienia sporo nie wyparowało…
Żeby wydawać pieniądze na edukację w najlepszy z możliwych sposobów, potrzebna byłaby jej prywatyzacja. Tej jednak ludzie się obawiają. Parafrazując słowa profesora ekonomii i znanego publicysty amerykańskiego – Thomasa Sowella: „To zdumiewajace, że ludzie, którzy myślą, że nie stać nas na nauczycieli, szkoły i książki sądzą, że stać nas na nauczycieli, szkoły, książki i rządową biurokrację, która nimi zarządza”.
Ponieważ nie wszyscy rozumieją, że państwo może wydawać wyłącznie nasze pieniądze, boją się, że jak go w edukacji zabraknie, zabraknie też samej edukacji. Dlatego między innymi wspomniany już Milton Friedman, poparty przez innego noblistę w dziedzinie ekonomii – Friedricha Augusta von Hayeka – zaproponował w latach 50. XX w. rozwiązanie oparte na tzw. bonach edukacyjnych. Wedle tego pomysłu, rodzice dostawaliby bony, którymi mogliby płacić za edukację swoich dzieci w wybranej szkole. To spowodowałoby, że z jednej strony rodzic nie mógłby wydać tych pieniędzy na nic innego, niż edukacja swoich dzieci, a z drugiej strony wydałby je w optymalny ekonomicznie sposób. Własne bowiem bony, na własne, edukacyjne, potrzeby. Szkoły zostałyby poddane wreszcie realnej konkurencji. Musiałyby budować dobrą markę i starać się o środki od rodziców, zamiast marnować energię i pomysłowość nauczycieli na spełnianie często absurdalnych kryteriów biurokratycznych. To podniosłoby jakość szkół – konkurencja bowiem szczególnie docenia te, które lepiej spełniają społeczne potrzeby. Wizja bankructwa tych bylejakich z kolei, motywowałaby je do poprawy jakości kształcenia.
Ci, którzy sprzeciwiają się prywatyzacji szkolnictwa, obawiają się często, że nauczyciele w systemie rynkowym nie będą skupiać się na tym, żeby dobrze nauczać, ale żeby osiągnąć jak największy zysk. Służba zamieni się w działalność gospodarczą. Czy jednak nauczyciel nie ma prawa do zysku? Czy nie ma prawa, by starać się o jak największy zysk? Czy nie powinien być za swoje starania odpowiednio wynagradzany? I czy – wreszcie – dążenie do zysku jest czymś złym?
Ja w nauczycieli wierzę znacznie bardziej, niż przeciwnicy prywatyzacji szkolnictwa. Ale nawet gdyby Ci myśleli podczas swojej pracy wyłącznie o zysku, pamiętać trzeba, co mówił wspomniany już Hayek: „Zysk jest sygnałem co robić, by służyć innym”. Na przykład Chińczyk, który produkuje buty, służy chłopcu z Polski mimo, że nie wie nawet o jego istnieniu! Szyje dla zysku – but jest jednak szyty właśnie po to, by ten chłopiec miał w czym chodzić. Na tym polega piękno wolnego rynku, który generuje dobro nawet tam, gdzie nie zawsze jest dobra wola.
Na prywatyzacji szkolnictwa zyskalibyśmy wszyscy. Tak działa rynek. Na prywatnych w końcu korepetycjach zyskuje przecież zarówno uczeń, jak i nauczyciel.
Konrad Berkowicz dla „Magazynu Szkolnego” (kwiecień 2014).